Gdyby każdy po osiemnastce, czy dajmy na to po maturze, miał podpisać takie zobowiązanie – że jest świadom wszystkiego, czym może mu grozić dalsze, dorosłe życie – to kto by się na to zdecydował?
fragment książki „Bóg dał mi kopa w górę”, wywiadu z mamą Jaśka Meli
Powiedziałaś kiedyś: warto sobie odpuścić, że nie jest się Bogiem.
Ksiądz Jacek Dziel, który organizował wspomniane obchody w Markowicach, wszystko musiał ogarnąć i wszystkiego przypilnować, przez co dostawał świra – zwierzył się z tego w rozmowie z jakimś znajomym, chyba też duchownym. A on na to: „Uspokój się, Jacek, to, co najważniejsze, już się wydarzyło”. I to jest to.
Podejrzewam, że ta świadomość pomaga również w twojej pracy psychologa: obowiązuje cię jakaś odpowiedzialność za drugiego człowieka, ale nie dźwigasz brzemienia w postaci przekonania, że oto jesteś panią czyjegoś życia.
Oczywiście ważne jest, żeby się starać, dawać z siebie wszystko. Staram się jednak zachować proporcje. Mam świadomość, że nigdy nie wiem wszystkiego o życiu człowieka, który do mnie przychodzi, o różnych okolicznościach, i w wielu sprawach mogę się mylić. Gdybym niosła w sobie przymus, że muszę absolutnie wszystko przewidzieć, odkryć i zanalizować, to na zdrowy rozum nie powinnam w ogóle iść do pracy. Bo wszechwiedza jest niemożliwa do osiągnięcia. Zawsze pozostaje ryzyko, że popełnię błąd i niechcący kogoś skrzywdzę. Myślę, że decyzja na życie, zgoda na życie jest też zgodą na to, że – choć nie chcę – będę innych krzywdzić. To jest dopiero trudne! Strasznie trudne jest na przykład patrzeć na własne dzieci i widzieć, jak ponoszą konsekwencje moich błędów, bo czegoś nie potrafiłam im dać, nauczyć.
Co cię ratuje w takich chwilach?
Tylko wiara. Przekonanie, że Bóg to wszystko widzi i jak dla mnie ma przygotowaną dobrą ścieżkę, tak dla nich również. Widzi, co się dzieje, opiekuje się nimi, potrafi wypełnić luki, jakie pozostawiłam. (…)
Ciekawego sformułowania użyłaś – „zgoda na życie”. To zgoda na przyjęcie tego, co przyjdzie?
Jest taka historia, która dotyczy pierwszej wyprawy Jaśka na biegun. Po półtora roku przygotowań wszystko widzieliśmy w jasnych barwach: Jasiek był w dobrej kondycji, pojawiali się ludzie chętni do pomocy, ogólnie zapowiadało się super. Przyszedł moment, gdy z fundacji Marka Kamińskiego przysłano papiery, które musieliśmy z mężem podpisać – zgodę na udział syna w wyprawie. Wydawało się nam oczywiste, że podpiszemy, czysta formalność. Wzięłam dokument i czytam: „…przyjmując do wiadomości, że oprócz zwykłych niebezpieczeństw może go spotkać: utonięcie, zamarznięcie, atak białego niedźwiedzia…” – i dalej w ten deseń, nie pamiętam, co tam jeszcze było. Myślę: rany, co ze mnie za matka? Wysyłać dziecko w taką grozę, i to dziecko, które tyle przeszło! To był straszny moment.
Zaczęłam się zastanawiać i doszłam do tego, że przede wszystkim nie wysyłam Jaśka, tylko wyrażam zgodę – to on chce iść. Pytanie jest zatem inne: czy znajdę wystarczający argument, żeby mu zabronić? I jak miałby brzmieć ten argument? „Bo to niebezpieczne”. Wiecznie się potykamy o kwestię bezpieczeństwa.
Z dalszych rozmyślań wyszła mi konkluzja, że to nie całkiem od niedźwiedzia zależy, czy zeżre Jaśka, czy nie zeżre; nad nim jest jeszcze Pan Bóg, który może go na Jaśkowej drodze postawić albo nie. A skoro Bóg wyrwał Jaśka z tego transformatora – gdzie powinien był umrzeć, bo ludzie normalnie nie przeżywają takich porażeń – to znaczy, że go chroni i chce go gdzieś dalej poprowadzić.
Pomyślałam też sobie: gdyby każdy po osiemnastce, czy dajmy na to po maturze, miał podpisać takie zobowiązanie – że jest świadom wszystkiego, czym może mu grozić dalsze, dorosłe życie – to kto by się na to zdecydował? „Ja, niżej podpisany, decyduję się na życie, z całą świadomością, że może mnie spotkać: śmierć bliskiej osoby, moja śmiertelna choroba, czyjaś śmiertelna choroba, zdrada, rozwód, trzecia wojna światowa, powódź, pożar, trzęsienie ziemi…” – podpisałabyś lekką ręką? Nie, zaraz wystarałabyś się o aneks: „Pod warunkiem, że…”, „Nie życzę sobie…” i tak dalej. Taka nasza natura, że unikamy trudności, chcemy, żeby było tylko dobrze. (…)
Jak wiemy, w końcu tę zgodę podpisaliście. A gdy Jasiek ruszał, czy spotkaliście się z opiniami osób postronnych, co to za wyrodni rodzice – posyłać na biegun niepełnosprawne dziecko? Uznano cię za matkę wariatkę?
Oczywiście, że tak. Najwięcej czytaliśmy o sobie na forach internetowych. Wtedy jeszcze je czytaliśmy. Różne opinie się pojawiały. Że trzeba nas podać do sądu, odebrać prawa rodzicielskie… Osądzano nas bardzo ostro. (…) Że jesteśmy nieodpowiedzialni i postępujemy tak, jak nie wolno. I to było dla mnie bardzo trudne. (…)
Ja w dzieciństwie miałam chyba z sześć razy rozbitą głowę, a rodzice bynajmniej mnie nie zaniedbywali.
Obciążanie rodziców odpowiedzialnością za wszystko, co się przydarza dzieciom, jest bardzo podstępne – na wiele sposobów rozwala rodzinę. Cały czas zadajesz sobie pytanie: rodzicu, rodzicu, gdzie jest twoje dziecko? Czy wiesz, co teraz robi? I łatwo wpaść w pętlę, która każe non stop pilnować, wietrzyć niebezpieczeństwa. Niby to wygląda racjonalnie, odpowiedzialnie. Ale odwróć i popatrz z drugiej strony: czy siedzenie 24 godziny na dobę przy własnym dziecku jest możliwe? Zwłaszcza jeśli masz więcej niż jedno? I jeszcze, nie daj Boże, musisz coś zarabiać, czyli pracować?
Musisz też czasem spać…
O tym już nie wspomnę.
Lęk rodziców jest też jedną z rzeczy, które najbardziej niszczą dziecko. Dlatego uważam, że dorośli mają zakichany obowiązek pracować nad swoim lękiem. Nie wolno czynić własnego lęku panem, bo to przynosi śmierć. Wiesz, jak niemowlak uczy się granic? Na pewno nieraz widziałaś taką scenkę: gdy dziecko zaczyna raczkować, zdarza się, że wpełźnie głową w ścianę. Oczywiście rozpłacze się. Jeśli go nie ruszysz, popłacze, przestanie i odpełznie od tej ściany. Ale potem co zrobi? Wejdzie na nią drugi raz. Bo chce iść w tę stronę, a jeszcze nie wie, że ściana się sama nie odsunie.
Za trzecim, czwartym razem zacznie to pojmować i odpuści sobie. Ale żeby się tego nauczyć, musi najpierw sprawdzić doświadczalnie. Natura tak to mądrze wymyśliła, że raczkujące dziecko nie ma takiej mocy ani pędu, żeby zrobić sobie większą krzywdę. Porusza się na tyle wolno, że najwyżej lekko się stuknie. Jeżeli jednak przestraszony rodzic, widząc dziecko pełznące na ścianę, natychmiast je zabierze, to maluch się niczego nie nauczy. I za którymś razem w przyszłości, gdy wyjątkowo rodzic go nie upilnuje, walnie głową w ścianę z całej siły – a będzie już większy, silniejszy, szybszy – i wtedy dopiero zrobi sobie prawdziwą krzywdę.
Stacja7.pl