Marta Robin

Rodzice Marty Robin

Marta Robin urodziła się 13 marca 1902 roku we Francji, w Chateauneuf-de-Galaure, w małej wiosce Drome, niedaleko Lyonu.  Została ochrzczona w kościele parafialnym w Saint-Bonnet.  Miała pięcioro starszego rodzeństwa, cztery siostry i brata.  Rodzice prowadzili gospodarstwo rolne.  Ojciec Marty był pracowitym i solidnym gospodarzem, a jej matka pobożną i radosną kobietą.

W 1903 roku cały region został nawiedzony przez plagę tyfusu, w wyniku której zmarło wielu ludzi.  Również maleńka Marta zachorowała na tyfus.  Przeżyła, ale jej zdrowie zostało nadwątlone.  Mimo słabości organizmu, Marta miała bardzo dobrą pamięć, szybko zapamiętywała nowe treści i przykładała się do nauki.  Niestety, edukację szkolną zakończyła w wieku 14 lat, ponieważ musiała pomagać rodzicom w gospodarstwie.  Była pogodnym i radosnym dzieckiem, szczególnie kochała kwiaty, bardzo lubiła pracować w kuchni i ogrodzie, uwielbiała również ludowe śpiewy i tańce podczas wieczornych spotkań sąsiedzkich.  Niestety z powodów zdrowotnych często opuszczała szkołę.  Doszło nawet do tego, że ksiądz proboszcz musiał ją w domu przygotować do przyjęcia pierwszej Komunii świętej.  Przyjęła ją 15 sierpnia 1912 roku,  Było to dla niej wielkie wydarzenie.  Wyznała po latach: „Wydaje mi się, że Pan w chwili mojej pierwszej Komunii świętej wziął mnie w posiadanie.  Serce Jezusa zabiło w moim sercu”.

Postępujący paraliż

Dom rodzinny

W maju 1918 roku szesnastoletnia Marta zaczęła cierpieć na dotkliwe bóle głowy.  25 listopada w obecności matki nagle upadła w kuchni.  Od tej chwili przez 20 miesięcy pozostawała w stanie śpiączki.  Lekarze byli bezradni, gdyż nie potrafili zdiagnozować choroby.  Rodzice obawiali się, że Marta wkrótce umrze.  Nikt nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że była to „śpiączka mistyczna”, podczas której Jezus duchowo przygotowywał Martę do wielkiego posłannictwa uobecniania Jego miłości i nieskończonego miłosierdzia.  Ku zdumieniu i radości wszystkich, pewnego dnia Marta się przebudziła i wznowiła rozmowę dokładnie w tym miejscu, w którym ją przerwała w chwili zapadnięcia w mistyczny sen. Od tamtej pory Marta mogła poruszać się już tylko za pomocą kul.  Jednak w miarę upływu czasu jej choroba coraz bardziej się pogłębiała.  Dziewczyna otrzymała wewnętrzne przekonanie, że najważniejszą misją jej życia będzie cierpienie za innych.  Uczyła się na modlitwie od Maryi bezgranicznie wierzyć i ufać Jezusowi.  Miała tylko jedno pragnienie: do końca wypełnić wole Bożą.

Marta Robin

15 października 1925 roku, we wspomnienie Świętej Teresa z Avila, Marta napisała akt zawierzenia i całkowitego ofiarowania swojego życia Bogu.  Był to jej prywatny akt konsekracji, zaślubin z Chrystusem, oddania się Jemu i zarazem wzruszający rodzaj listu miłosnego do Boga.  Po tym akcie zawierzenia Jezusowi z Martą zaczęły się dziać rzeczy niewytłumaczalne.  3 października 1926 roku, we wspomnienie Świętej Teresy z Lisieux, dwudziestoczteroletnia dziewczyna ponownie zapadła w stan mistycznego snu, który tym razem trwał trzy tygodnie.  Po przebudzeniu zwierzyła się rodzicom, że w tym czasie doznała wielkiego cierpienia, które paradoksalnie było równocześnie doświadczeniem słodyczy Bożej miłości.  Wyznała: „Kiedy cierpimy, jest to szkoła miłości, aby kochać bardziej.”.  W tym czasie trzy razy odwiedziła ja św. Teresa z Lisieux, która mówiła chorej, że powinna się podjąć misji zakładania „ognisk miłości” na całym świecie.  Święta dała Marcie wybór: może już teraz pójść do nieba, lub żyć przyjmując cierpienie w intencji odrodzenia Kościoła i życia chrześcijańskiego we Francji.  Wybrała cierpienie. Paraliż nóg Marty posunął się tak daleko, że nie mogła się już poruszać o własnych siłach.  Od 2 lutego 1929 roku paraliż objął także jej ręce, ramiona i mięśnie przełyku.  Nie mogła nic przełykać – nie była więc w stanie ani jeść, ani pić.  Od tego momentu aż do śmierci 6 lutego 1981 roku nie opuściła już swojego łóżka.

Jezus – Pokarm Jedyny

Kościół parafialny Marty

Fakt całkowitego paraliżu Marty Robin potwierdzili w swoich raportach opiekujący się nią lekarze: dr Jean Dechaume, profesor na fakultecie medycyny w Lyonie oraz dr Andrew Ricard.  Fakt, że Marta żyła pomimo tego, iż w ogóle się nie odżywiała i nie spała, pozostał dla nauki zagadką.  Naukowcy stwierdzili, że przyczyną całkowitej bezwładności młodej kobiety nie były jej stany emocjonalne, psychiczne lub umysłowe.  Wykluczono także atak nerwowy, nowotwór mózgu czy epilepsję.  Przyczyny choroby Marty pozostały więc dla medycyny wielką tajemnicą.  Niewierzący filozof i lekarz z Wiednia, Paul Couchoud, zaciekawiony informacjami o Marcie Robin, wybrał się do niej, aby samemu ocenić, czy prawdziwe jest to wszystko, co się mówi o jej życiu mistycznym, stygmatach i o tym, że jedynym jej pokarmem jest Eucharystia.  Po wielu trudnościach, dzięki interwencji samego biskupa, udało mu się wreszcie spotkać z Martą.  Szybko nawiązała się między nimi duchowa przyjaźń i od tej pory uczony stał się jej częstym gościem.  Doktor Couchoud stwierdził, że Marta Robin doznała paraliżu całego ciała, który tak mocno zablokował jej mięśnie przełyku, że nie była w stanie przełknąć nawet kropelki wody.  W swoim medycznym raporcie dr Couchoud napisał, że to, co go najbardziej zdumiewało, to sposób, w jaki Marta przyjmowała Komunię świętą.  Nie połykała ona Hostii, gdyż ze względu na blokadę mięśni przełyku było to niemożliwe.  Sama Hostia w tajemniczy sposób przenikała przez jej zamknięte usta i krtań.  Księża przychodzący do niej z Najświętszym Sakramentem byli zdumieni.  Wystarczyło przybliżyć Hostię do warg Marty, a ona sama znikała w jej ustach.  Księża twierdzili, że Hostia dosłownie wyrywała im się z rąk,  W tym fenomenie upatrywano dążenie Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie do zjednoczenia się z człowiekiem.

Marta Robin

Eucharystia była dla Marty najważniejszym wydarzeniem i jedynym pokarmem, który utrzymywał ja przy życiu.  Przyjmowała Komunię świętą tylko raz w tygodniu, we wtorek, a w ostatnich latach swojego ziemskiego życia w środę wieczorem.  W dniu, w którym miała przyjąć Jezusa w Komunii świętej, przystępowała też do sakramentu pokuty i od samego rana modliła się, powtarzając swój miłosny akt oddania się Chrystusowi z 15 października 1925 roku.  Po przyjęciu Komunii wydawała cichy okrzyk zachwytu i radości, a następnie wpadała w ekstazę, jednocząc się z Bogiem.  Podczas ekstazy z twarzy Marty promieniowały szczęście i piękno.  Wyraziła to w modlitwie: „Tak, jestem szczęśliwa, o mój Ukochany, ponieważ czuję, że moje serce bija w Twoim, ponieważ czuję Ciebie w moim sercu, Ciebie żywego i wszechmocnego.  Pan we mnie – jakie misterium!  Czuję się jak w raju.  Pewnego dnia umrę, czując Ciebie, o mój Jezu, jak bijesz w moim sercu.  O mój Jezu, spraw, aby pewnego dnia powiedziano, że Twoja miłość mnie spaliła, nie na skutek moich wysiłków, lecz dzięki Twojej łasce… O mój Boże, jeśli już teraz obdarzasz mnie takim pokojem, czynisz mnie tak szczęśliwą na tej ziemi, co będzie w niebie?’

Dopiero następnego dnia po przyjęciu Komunii świętej kończyła się ekstaza i Marta wracała do normalnego stanu.  Dla niej najważniejsze było życie wiary, jej osobista relacja miłości z Jezusem, a nie nadzwyczajne stany i przeżycia.  Tak jak św. Jan od Krzyża twierdziła, że nie należy pragnąć nadzwyczajnych duchowych przeżyć, gdyż ciemna noc wiary również jest cennym darem, dzięki któremu możemy iść z Jezusem drogą krzyżową i dojrzewać do miłości.  „Kiedy przyjmuję Komunię świętą to dzieje się tak, jak gdyby żywa osoba wchodziła we mnie… Zwilżają mi usta, ale niczego nie mogę przełknąć.  Hostia wnika we mnie, lecz ja sama nie wiem jak.  Eucharystia nie jest zwykłym pokarmem.  Za każdym razem nowe życie we mnie się wlewa.  Jezus jest w całym moim ciele, jakbym zmartwychwstała.  Komunia jest czymś więcej, niż zjednoczeniem: jest stopnieniem się w jedno… Mam ochotę krzyczeć do tych wszystkich, którzy ciągle mnie pytają, czy ja rzeczywiście nic nie jem, mówiąc im, że ja jem więcej, niż oni, ponieważ karmię się Ciałem i Krwią Pana Jezusa!”  Przykład Marty Robin jest dla wierzących, a więc także dla każdego z nas, wyraźnym potwierdzeniem, że Jezus jest jedynym i prawdziwym Pokarmem.  On daje się człowiekowi cały, aby dzielić się z nim pełnią życia.

„Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie.  Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J6, 53-54).”

Cierpiała z Jezusem

Marta zrozumiała, że gdy zjednoczy się z Chrystusem w miłości, będzie musiała również uczestniczyć w Jego cierpieniu za zbawienie świata i prowadzić duchową walkę z siłami Szatana.  W październiku 1927 roku po raz pierwszy została zaatakowana przez demona, który pokazał się jej pod postacią budzącego grozę zwierzęcia.  Później złe duchy przychodziły do niej w ludzkiej postaci, potrząsały nią, przerzucały ją na łóżku oraz policzkowały. 

W 1930 roku Marta otrzymała od Jezusa dar stygmatów.  Podczas modlitwy zobaczyła coś bardzo trudnego do określenia, jakiś rodzaj ognistej strzały, która jakby ostrze światła wyszła z Serca Jezusa.  Tak opowiadała o tym tajemniczym wydarzeniu: „Jezus poprosił mnie najpierw, abym ofiarowała swoje ręce.  Wydawało mi się, że grot strzały wyszedł z Jego Serca i że rozdzielił się na dwa promienie, aby każdy przebił jedną z moich rąk.  Lecz w tym samym czasie ręce moje zostały przebite jakby od wewnątrz.  Potem Jezus zachęcił mnie, abym ofiarowała nogi, co natychmiast uczyniłam.  Wówczas zobaczyłam grot strzały, który również podzielił się na dwie części i przebił moje nogi.  Jezus poprosił mnie następnie, abym ofiarowała swoja pierś i serce.  Ich przebicie dokonało się w sposób jeszcze bardziej intensywny.  Jezus ofiarował mi jeszcze koronę cierniową.  Umieścił ją na mojej głowie, wciskając ją mocno.”  Od tamtego wydarzenia Marta nosiła na swoim ciele rany, jakie miał ukrzyżowany Jezus.  Co więcej, na oczach rodziców chorej, rany obficie krwawiły.  Skąd się brały tak duże ilości krwi, skoro Marta nie przyjmowała żadnego pokarmu, a każdy kilku litrowy ubytek płynu powinien doprowadzić do natychmiastowej śmierci?  Lekarze byli zdezorientowani, nie potrafili zrozumieć ani wytłumaczyć tych wszystkich tajemniczych zjawisk.

W każdy piątek Marta Robin doświadczała w swoim ciele Męki i Śmierci Jezusa.  Było to przerażające cierpienie fizyczne i duchowe, spowodowane całkowitym opuszczeniem przez wszystkich, doświadczeniem braku obecności Boga Ojca, które Jezus wyraził na krzyżu w słowach: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił (Mt 27, 46)”.  Marta, przez swoje zjednoczenie z Jezusem w tajemnicy Jego Męki i Śmierci krzyżowej za zbawienie świata, była świadoma wielkiego dramatu walki dobra ze złem rozgrywającego się w sercach ludzi.  Wiedziała, że największą tragedią człowieka jest grzech i takie życie, jak gdyby Bóg nie istniał.  Było dla niej oczywiste, że człowiek trwając w grzechu staje się niewolnikiem złego ducha.  Aby uchronić grzeszników od zguby wiecznej i zawrócić ich z drogi prowadzącej do piekła, Marta jednoczyła się z Chrystusem w Jego ofierze krzyżowej za zbawienie świata.  Ofiarowywała swoje cierpienia i modlitwy za innych ludzi, brała na siebie ich cierpienia, aby wysłużyć im łaskę nawrócenia.  Ból był szczególnie intensywny w okresach, kiedy nie doświadczała obecności Boga.  To odczucie braku bliskości Jezusa było dla niej „piekłem”, doświadczeniem prawdy, jak strasznym cierpieniem jest grzech.  Marta była zjednoczona z Chrystusem, który dla naszego zbawienia stał się grzechem, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5,21).  Marta uczestniczyła w całym dramacie naszego zbawienia, który uobecnia się podczas każdej Mszy świętej.  Sam Jezus powiedział do niej: „Każde chrześcijańskie życie jest Mszą świętą i każda dusza na tym świecie jest hostią.  Weź całą siebie, bez zastrzeżeń, i ofiaruj Bogu wraz ze Mną – Ofiarą nieprzerwanie składaną za zbawienie świata”.

Prowadziła do Jezusa

Pokój Marty Robin

Wiadomość o dziwnej chorobie Marty i stygmatach szybko roznosiła się po całej okolicy.  Coraz więcej ludzi odwiedzało kobietę z prośbą o rady, wskazówki i modlitwę.  W sumie przez jej maleńki pokój przewinęły się tysiące osób.  Byli to ludzie sprawujący bardzo odpowiedzialne funkcje w Kościele i w państwie: kardynałowie, biskupi, księża, ministrowie, profesorowie, bogaci pracodawcy, a także ubodzy robotnicy, rolnicy, ludzie zniewoleni przez różne nałogi, dręczeni myślami samobójczymi.  Chora udzielała potrzebującym bardzo trafnych i natychmiastowych odpowiedzi, wskazówek oraz przestróg.  Nie było dla niej pytań bez odpowiedzi, problemów bez rozwiązania, sytuacji, z których nie pokazałaby dróg wyjścia.  Zrozpaczonym i cierpiącym, którzy przychodzili do niej z prośbą o pomoc i radę, mówiła, że weźmie na siebie ciężar ich problemów.  W ten sposób mogła sama spłacić Bogu dług ich win.  Wszystkich prowadziła do Chrystusa, który leczy rany, koi bóle i rozwiązuje problemy.  W ten sposób nieraz jedno słowo rady Marty zmieniało życie wielu ludzi.  Przyjmowała grzeszników z największym współczuciem.  Kochała ich miłością Jezusa.  Atakowana przez Szatana najróżniejszymi pokusami, znała ciężar winy lepiej, niż sam winowajca.  Dlatego mocą zjednoczenia z Panem Jezusem na modlitwie i w Eucharystii oraz dobrowolnie przyjmowanym cierpieniem za grzeszników, Marta podejmowała nieustanną, zwycięską walkę z mocami zła, wyrywając z ich niewoli tysiące ludzi.

Świętość cicha i pokorna

Grób Marty

Marta Robin przeżywała swoje życie prosto i pokornie.  Nie lubiła, gdy nazywano ja świętą mistyczką albo stygmatyczką.  Wzbraniała się przed tym, jak tylko mogła.  Ona – jak sama mówiła – bez własnej zasługi doświadczała tylko miłości Jezusa, Przyjaciela, Oblubieńca przyjmowanego w Eucharystii.  Była kobietą miłującą. która żyła Chrystusem i pragnęła, aby wszyscy ludzie Go poznali.  Ona nigdy nie wskazywała na siebie, ale zawsze na Tego, którego kochała ponad wszystko.  Marta nigdy nie zwracała uwagi innych na swoje duchowe przeżycia, ale zawsze zachęcała, by całym sercem miłować Jezusa.  Z pewnością dlatego płodność jej życia nie zakończyła się wraz z chwilą śmierci.  Również dzisiaj do domu Marty Robin przybywają rzesze pielgrzymów.  Modlą się za jej przyczyną, wierząc w jej orędownictwo u Boga.  Proces beatyfikacyjny Marty Robin został zakończony na etapie diecezjalnym w kwietniu 1996 roku.  8 listopada 2014 roku Kongregacja ds. Kanonizacyjnych wydała dekret ogłaszając heroiczność cnót Marty.  Aby Marta Robin mogła zostać ogłoszona błogosławioną, potrzeba jeszcze uznania cudu za jej wstawiennictwem.

opracowała: Renata Katarzyna Cogiel, artykuł zamieszczony w Apostolstwie Chorych 12/18

Przez jej dom przewinęło się ponad sto tysięcy ludzi.

Powszechnie było wiadomo, że prócz cierpienia, związanego z całkowitym paraliżem, Marta uczestniczyła w męce Jezusa. Od czwartku do niedzieli była „nieobecna” dla otoczenia, przeżywając mistycznie, lecz realnie, krwawo, poszczególne etapy Męki. W ciągu pozostałych dni tygodnia na jej czole pozostawały nieraz ślady zaschniętej krwi.

Od księdza Fineta, ojca duchownego Marty, dowiadujemy się o kilku epizodach z jej młodości.

W wieku dorastania ciężko chorowała i myślała, że wkrótce umrze. Przeżyła jednak, lecz nie mogła chodzić. Siedziała w swoim fotelu i wyszywała. W czasie kolejnego ataku choroby, gdy przekonana już była o bliskiej śmierci, ujrzała św. Tereskę od Dzieciątka Jezus. Dowiedziała się, że posiada wybór: albo pójść do nieba natychmiast, albo przyjąć misję wynagradzania za grzechy, cierpiąc w jedności z Chrystusem w intencji odrodzenia Kościoła i życia chrześcijańskiego we Francji.

Redaktor naczelny chrześcijańskiego tygodnika L’Homme Nouveau (Nowy Człowiek):

„Wiadomo, że Marta była sparaliżowana od 1928 r. i niewidoma od 1939, ja stykałem się z nią w latach 1946-1981, to znaczy przez okres trzydziestu pięciu lat. W ciągu tego okresu patrzyłem na głowę Marty, położoną zawsze na tym samym miejscu, na boku. Spoglądałem na jej kołdrę, która z grubsza rysowała sylwetkę jej ciała. Było oczywiste to, że jej nogi nie były wyciągnięte, lecz zgięte w kolanach (leżała na nich). Sparaliżowana, leżała całkowicie nieruchomo. Niewidoma, przebywała stale w półmroku, ponieważ najmniejszy promień światła zadawał jej ból nie do zniesienia (…). Tym, co w moim przekonaniu stanowi o największym świadectwie jej życia, to jej pokój, radość i niewzruszona ufność. Zastanawiałem się nieraz, jak ja zachowałbym się w podobnej sytuacji (…). Cierpiała, lecz w sercach wszystkich tych, którzy opuszczali jej pokój, zamieszkiwała nowa radość, której dotąd nie zaznali. Ileż to razy sam wchodziłem do niej, pełen problemów, a niekiedy i ciężkich zmartwień. Ona brała to wszystko na siebie, porozmawiała i – nie wiadomo jak – przywracała ufność i wewnętrzną radość. Moc zmartwychwstawania, która wypływa z wysokości Krzyża, tworzyła nieustanny rytm wszystkich spotkań i rozmów z Martą”.

Ceniony filozof i pisarz – Jean Guitton, który napisał także książkę o Marcie, zapytał ją kiedyś wprost na temat tego niezwykłego zjawiska.

«Tak, to jest cały mój pokarm – odpowiada Marta – Zwilżają mi usta, ale niczego nie mogę przełknąć. Hostia wnika we mnie, lecz ja sama nie wiem, jak. Eucharystia nie jest zwykłym pokarmem. Za każdym razem, nowe życie we mnie się wlewa. Jezus jest w całym moim ciele, jakbym zmartwychwstawała. Komunia jest czymś więcej, niż zjednoczeniem: jest stopieniem się w jedno».

W czasie jeszcze innego spotkania, jakby lekko zniecierpliwiona, Marta wyznaje:

Mam ochotę wołać do tych, którzy ciągle mnie pytają, czy naprawdę nie jem! – że ja jem więcej niż oni, ponieważ karmię się eucharystycznym Ciałem i Krwią Jezusa. Chciałabym im powiedzieć, że to oni sami powstrzymują w sobie efekty tego pokarmu…”

Marta nie mogła przełknąć nawet kropli wody, a jednak przyjmowała Komunię św. Był to jej jedyny pokarm przez ponad pół wieku.

Dodajmy bardziej szczegółowy opis ks. Fineta:

Marta przyjmowała Komunię św. w sposób zdumiewający… Podaną jej hostię przyjmowała bez połykania, do którego była absolutnie niezdolna. Wszyscy ci, którzy podawali jej komunię, mieli wrażenie, jakoby hostia wyrywała się im z palców. Mnie samemu kilkakrotnie przydarzyło się, że nawet z odległości ok. 20 cm hostia sama trafiała wprost do jej ust. Historia ta wydawała się co najmniej śmieszna pewnemu księdzu z Wietnamu, zanim nie odprawił mszy św. w pokoju Marty. W czasie udzielania jej komunii miał się na baczności, trzymając pewnym chwytem małą hostię. Lecz i tak wymknęła mu się z palców, przemierzając sama kilkucentymetrową odległość.