Dzisiejsze czasy wyjątkowo potrzebują żywego i prawdziwego świadectwa wiary chrześcijańskiej. Warto w tym miejscu przypomnieć, iż łacińskie słowo martyr, oznaczające męczennika, a więc osobę, która oddała życie za wiarę, pochodzi od greckiego słowa martus, które określało pierwotnie „świadka”. Zresztą w pierwszym okresie chrześcijaństwa słowo to stosowano do osób, które były naocznymi świadkami życia Chrystusa. Jednak dziś słowo to kojarzy się większości z nas z jakąś zamierzchłą przeszłością, może z czasami imperium rzymskiego, w tym szczególnie cesarza Nerona, może także z powieścią Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Także i dziś bywają regiony, szczególnie w krajach, w których dominuje wojujący islam, gdzie wyznawanie wiary chrześcijańskiej wiąże się z autentycznym ryzykiem męczeństwa i śmierci. W XX wieku zginęło 45 mln chrześcijan, a w wieku XXI co roku na świecie ginie ich ponad 100 tys.
Mimo to myślę, że można zaryzykować twierdzenie, iż w sferze kultury zachodniej ważniejszy staje się obecnie inny źródłosłów oznaczający świadectwo, łac. testimonium. Na przykład historyczne świadectwo na temat postaci Jezusa, zawarte w Dawnych dziejach Izraela, spisanych przez Józefa Flawiusza, które co prawda część badaczy neguje pod względem jego historyczności, nosi tytuł Testimonium Flavianum. Św. Jan Paweł II napisał w swojej encyklice Redemptoris missio, iż głoszenie i dawanie świadectwa o Chrystusie, gdy dokonuje się z poszanowaniem dla sumień, nie narusza ludzkiej wolności. Wiara jest bowiem propozycją pozostawioną wolnemu wyborowi człowieka. Dlatego i ja postanowiłem złożyć swoje małe świadectwo dotyczące postaci ubogiego kapłana z Neapolu, ojca Dolindo Ruotolo.
Ale może wcześniej warto napisać parę zdań o samym Neapolu, który jest jednym z najdłużej zamieszkanych w sposób ciągły obszarów miejskich w Europie, począwszy od pierwszego tysiąclecia przed Chrystusem, a następnie jednym z najważniejszych włoskich królestw, zwanym najpierw królestwem Neapolu, a później Obojga Sycylii. Neapol stał się jedną ze stolic światowego baroku, w której w pełni objawił się geniusz Caravaggia i jego dramatycznego chiaroscuro.
Neapol to miasto, które ma prawie 500 kościołów i ponad 50 patronów, choć najważniejszym z nich jest oczywiście św. Januariusz (San Gennaro). Według różnych hagiografii św. Januariusz urodził się w Benewencie w bogatej rodzinie patrycjuszowskiej. Już w wieku 15 lat został miejscowym księdzem w swojej parafii, kiedy ukończył 20 lat, został biskupem Neapolu. Podczas trwających półtora roku prześladowań chrześcijan przez cesarza Dioklecjana ukrywał współchrześcijan. Skazano go na pożarcie przez dzikie zwierzęta (jedni piszą o niedźwiedziach, inni zaś o lwach) w amfiteatrze Flawiuszów w pobliskim Pozzuoli, ale z obawy przed publicznymi zamieszkami ścięto go w kraterze Solfatara w niedaleko Pozzuoli. Inna wersja mówi, że św. Januarego ścięto, gdyż lwy uklękły przed nim po tym, jak je pobłogosławił. Euzebia, która była pielęgniarką, pobrała krew św. Januariusza, która jest do dziś przechowywana w neapolitańskiej katedrze w szklanych ampułkach, w specjalnym relikwiarzu. Trzy razy do roku w trakcie publicznej ceremonii krew świętego cudownie się skrapla. Atmosfera oczekiwania na cud jest zawsze pełna pieśni, głośnych inwokacji i modłów. Kiedy cud nie nastąpi, uznawane jest to za zły omen i zapowiedź niepokojących wydarzeń. W sobotę przed pierwszą niedzielą maja popiersie i relikwiarz z trumną i ampułkami wraz ze srebrnymi popiersiami współpatronów Neapolu są niesione w procesji z katedry do bazyliki Santa Chiara na pamiątkę pierwszego przeniesienia relikwii świętego z Pozzuoli do Neapolu. Drugi, chyba najbardziej znany, rytuał upłynnienia krwi przypada 19 września, w rocznicę ścięcia młodego biskupa Benewentu.
W dniu obchodów patronatu św. Januariusza, 16 grudnia, „cud” upłynnienia krwi powtarza się na pamiątkę wybuchu Wezuwiusza w 1631 r., kiedy to krew się skropliła, a wypływ magmy w cudowny sposób ustał i nie zalała ona miasta. 16 grudnia 2020 roku krew świętego nie uległa upłynnieniu…
Byłem wielokrotnie w Neapolu. Do dziś pamiętam swój pierwszy raz, jeszcze w latach 80., kiedy wskutek strajku śmieciarzy tory na dworcu kolejowym były zasypane odpadkami po wysokość peronów. Szczerze mówiąc, początkowo Neapol mnie przeraził, a słynna fraza Goethego „zobaczyć Neapol i umrzeć” wydała mi się jakimś poetyckim bajdurzeniem. Coś w tym chyba jest, bo początkowo również Gustaw Herling-Grudziński odebrał Neapol jako miasto nieprzenikalne i uciążliwe, miasto, którego na początku nie znosił, i z bólem próbował się do niego przystosować. Dopiero kolejne wizyty odsłaniały przede mną stopniowo piękno tego miasta, z jego plątaniną zaułków i uliczek, która służy do testów sieci komórkowych wszystkim producentom stacji bazowych, bo jeśli w Neapolu działa transmisja sygnału, to będzie działać wszędzie indziej. Jak pisał w swoim dzienniku Herling-Grudziński, z jednej strony istnieje Neapol kolorowy i słoneczny, rozśpiewany i krzykliwy, przeglądający się w cudownej [ale i śmierdzącej – przyp. mój] zatoce, z drugiej – Neapol czarny, żałobny i przygnieciony śmiercią i życiem w rozpędzie, Neapol wielobarwny i beztroski, Neapol cmentarny i klasztorny. Jest Neapol wspaniałych arystokratycznych rezydencji położonych na wzgórzach i Neapol cuchnących i wiecznie brudnych, a wieczorami niebezpiecznych zaułków antycznych dzielnic Spagnoli czy Forcella.
To właśnie w Neapolu urodził się i spędził całe swoje życie ksiądz Dolindo Ruotolo. Mieszkał i pracował nieopodal majestatycznego budynku Muzeum Archeologicznego. Jest on autorem bardzo prostej modlitwy, którą w Polsce ostatnio niezwykle spopularyzowano – „Jezu, Ty się tym zajmij”.
Warto przy okazji wspomnieć o jego przepowiedni o polskim papieżu i o upadku komunizmu, której prawdziwość potwierdził kardynał Paweł Hnilica, przyjaciel św. Jana Pawła II. Ojciec Dolindo przepowiedział to w liście z 2 lipca 1965 roku, wysłanym do polskiego emigracyjnego dyplomaty, hrabiego Witolda Laskowskiego, pisząc na odwrocie przekazanego mu obrazka z Maryją: „Maryja do duszy. Świat idzie ku zatracie, ale Polska, jak w czasach Sobieskiego, dzięki pobożności do Mojego Serca będzie dzisiaj jak tamci w liczbie 20 tysięcy, którzy uratowali Europę i świat przed turecką tyranią. Polska uwolni świat od najstraszliwszej tyranii komunistycznej. Pojawi się nowy Jan, który w heroicznym marszu rozerwie kajdany i pokona granice narzucone przez komunistyczną tyranię. Pamiętaj o tym. Błogosławię Polskę. Błogosławię ciebie. Błogosławcie mnie. Ubogi ksiądz Dolindo Ruotolo – ulica Salvator Rosa, 58, Neapol”.
Ksiądz Dolindo Ruotolo miał niezwykle ciężkie i surowe dzieciństwo i doznał ogromnych cierpień i upokorzeń. Ojciec regularnie go bił, głodził i zamykał w komórce pełnej szczurów. Jego imię, pochodzące od łacińskiego słowa dolor, czyli ból, było w pewien sposób prorocze. Również od władz kościelnych doznał wielu krzywd: między innymi trafił przed Trybunał św. Inkwizycji oskarżony o wspieranie herezji. Przebywał nawet w więzieniu dla kapłanów (za obecnym lewym skrzydłem kolumnady Berniniego na placu św. Piotra). Wskutek tych przejść odwróciła się od niego prawie cała rodzina. A co mu zarzucono? Głoszenie nowinek, które dziś stały się standardem, np. takich jak odprawianie mszy w języku narodowym i bez zapłaty (co uważano za gorszące), organizacja wieczornych nabożeństw czy możliwość codziennego przyjmowania komunii świętej. Zakazano mu na 20 lat odprawiania mszy świętej (wprawdzie z przerwami; jego dzieła wpisano na indeks ksiąg zakazanych, a był on bardzo płodnym autorem – napisał między innymi 33 tomy komentarzy do Biblii). Wszystkie krzywdy i szykany przyjmował bez słowa i z wielką pokorą. Zasłynął też rozdawaniem po swoich kazaniach i nabożeństwach tzw. imaginette, czyli obrazków z krótkimi poradami, które dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze trafiały do najbardziej właściwych osób. Jak obliczono, rozdał ich w swoim życiu 220 tysięcy. Św. ojciec Pio z Pietrelciny powiedział kiedyś do natrętnych pielgrzymów z Neapolu, mając na myśli ks. Dolindo: „Dlaczego przychodzicie do mnie, skoro macie u siebie świętego?”.
Neapol zapomniał o swoim „świętym”, którego jak dotąd nawet nie beatyfikowano. Jego postać zaczęli odświeżać dopiero pielgrzymi z Polski, głównie za przyczyną ks. Roberta Skrzypczaka. O wiele większą sławą w Neapolu cieszy się inny wielki święty, doktor Józef Moscati. Co ciekawe, obaj pracowali w Szpitalu dla Nieuleczalnie Chorych (Ospedale degli Incurabili). Ksiądz Dolindo grał tam na organach, zwłaszcza gdy zakazano mu odprawiania mszy świętej. Podobno tylko w tym jednym miejscu, czyli w Szpitalu Nieuleczalnie Chorych, pracowały 33 osoby, które później ogłoszono świętymi.
Warto wspomnieć przy tej okazji i o św. doktorze Moscatim, który w Neapolu jest o wiele bardziej znany niż Dolindo, o którym mało kto tam słyszał. Św. Józef Moscati ukończył studia medyczne z wyróżnieniem i wygrał konkurs na ordynatora Ospedale degli Incurabili, co otworzyło mu drogę do życia na wysokim poziomie. Jednak zrezygnował z bogactwa i splendoru, wybierając bycie lekarzem ubogich. Gdy w 1906 roku wybuchł Wezuwiusz, dr Moscati zorganizował ewakuację chorych ze szpitala w Torre del Greco. Po wywiezieniu ostatniego pacjenta dach szpitala zawalił się pod ciężarem popiołu. Swoim studentom powtarzał, by nie traktowali chorych przedmiotowo i nie zostawiali ich bez duchowej pociechy: „Pamiętajcie, że macie się zajmować nie tylko ciałem, ale i zrozpaczonymi duszami, które się do was uciekają. Ileż bólu prędzej złagodzicie radą, uciekając się do ducha, aniżeli oziębłymi receptami odsyłającymi do aptekarza!”. Przed jego gabinetem stał kosz na pieniądze z napisem Chi ha, metta. Chi non ha, prenda (Kto złożył, położył. Kto nie ma, niech weźmie). Umarł z wyczerpania i przepracowania, do ostatniej chwili przyjmując pacjentów. Jak ostatnio przeczytałem, to zdanie powróciło w Neapolu w czasie pandemii COVID-19, gdy mieszkańcy spuszczali z balkonów tak zwany panaro solidale, czyli koszyk z podstawowymi artykułami spożywczymi, z których potrzebujący mogli wziąć produkty, a chętni dorzucić coś od siebie. Na koszykach pisano hasło dr. Moscatiego Chi può metta. Chi non può prenda. Świętego lekarza kanonizował św. Jan Paweł II w 1987 roku.
Obiecałem jednak Państwu osobiste świadectwo na temat ojca Dolindo. W swojej pracy chirurga zajmuję się przede wszystkim leczeniem operacyjnym dzieci z nowotworami. Kilka lat temu przyszło mi operować małą dziewczynkę, która przyjechała do mnie z daleka z powodu bardzo zaawansowanego nowotworu jamy brzusznej, który obrastał wszystkie duże i bardzo ważne naczynia, w tym aortę i żyłę główną dolną. Kiedy otworzyłem brzuch pacjentki, po prostu opadły mi ręce. Uznałem, że nic się nie da zrobić, bo nie umiałem znaleźć żadnej granicy między nowotworem a ważnymi naczyniami. Chciałem się poddać i zrezygnować z kontynuacji zabiegu. Wtedy przypomniała mi się książka o ojcu Dolindo i wymyślonej przez niego modlitwie „Jezu, Ty się tym zajmij”, która przypadkowo wpadła mi w ręce i którą zdołałem kilka dni wcześniej przeczytać. Na skutek impulsu zacząłem się w czasie zabiegu w ten sposób modlić, prosząc Pana Jezusa, aby zechciał pokierować moimi dłońmi, i zacząłem ciąć guz, uwalniając z niego naczynia.
Robiłem to zupełnie na ślepo, bo nie byłem w stanie swoim okiem rozdzielić tego, co zdrowe od tego, co chore. Proszę sobie wyobrazić, że przez cały zabieg nie uszkodziłem niczego ważnego i udało mi się wyciąć cały guz z jednej strony brzucha. Potem operowałem jeszcze tę samą dziewczynkę po kilku tygodniach i usunąłem guz z drugiej połowy jej brzucha i również wtedy wszystko poszło bardzo dobrze. Od tego czasu często w czasie swoich trudnych zabiegów operacyjnych modlę się do ojca Dolindo.
Po tym doświadczeniu postanowiłem ponownie powrócić do Neapolu, aby odwiedzić jego grób. Okazja nadarzyła się przy okazji mojego kolejnego pobytu we Włoszech, gdy pływaliśmy z moją żoną i przyjacielem jachtem po Zatoce Neapolitańskiej. Przyszło nam wtedy do głowy, by zawinąć do Neapolu na jeden dzień, aby udać się z wizytą do ojca Dolindo. Przyjaciel ostrzegł, że może to być bardziej kłopotliwe, niż nam się wydaje, ponieważ pływając od wielu lat po tych wodach, nigdy jeszcze nie znalazł latem wolnego miejsca w jednej z neapolitańskich marin. I rzeczywiście, pierwszy telefon okazał się bezskuteczny, jednak już w drugim miejscu dano nam nadzieję i poproszono, by oddzwonić za kilka godzin. Postanowiliśmy pomodlić się o wstawiennictwo ojca Dolindo, by pozwolił nam odwiedzić swój grób. Pomogło! Ponowny telefon okazał się sukcesem. Pozwolono nam zatrzymać się na noc – i to w jakim miejscu! Było to w Borgo Marinari, naprzeciwko historycznej dzielnicy Santa Lucia, która jest jedną z najstarszych części Neapolu. Wprawdzie w porcie zaatakowały nas stosy pływających śmieci i plastikowych butelek, ale za to nasz jacht stał dokładnie naprzeciwko średniowiecznego zamku zwanego Castel dell’Ovo, czyli Zamkiem Jajka, gdyż legenda mówi, że w podziemiach budowli znajduje się strusie jajo pozostawione tam przez Wergiliusza, uchodzącego nie tylko za wielkiego poetę, ale i za czarodzieja. Gdy ulegnie ono zniszczeniu, zamek zniknie z powierzchni ziemi, a Neapol spotkają liczne katastrofy.
Zamek wzniesiono na wyspie (obecnie półwysep) zwanej dawniej Megarydą, od której zaczęła się historia Neapolu. Na wyspie tej zamieszkał, po wygnaniu z Rzymu przez wodza Germanów Odoakera, ostatni rzymski imperator Romulus Augustus. Dawniej była tam rybacka dzielnica z bezpośrednim dostępem do morza, nazywana „Posillipo dla biedaków”. Samo Posillipo było neapolitańskim kurortem dla bogatych rzymskich patrycjuszy. W tutejszych grotach z tufu (grotte platamoniche) mieszkańcy hodowali węgorze, ale i organizowali dionizyjskie orgie z udziałem bachantek (menad). Ich kres położył dopiero hiszpański wicekról Don Pedro de Toledo, który kazał zamurować groty i włączył teren w mury miasta. Dzielnica Santa Lucia słynęła też z pięknych pieśni i wielu innych tradycji. Jedną z nich, zwaną Nzegna, kultywowano aż do lat 50. ubiegłego wieku. Był to jeden z dwóch najważniejszych neapolitańskich festynów, organizowany ku czci Santa Maria della Catena, czyli Matki Boskiej od Łańcuchów, której kościół stoi przy via Santa Lucia. Cudowny obraz Madonny zyskał taką nazwę, ponieważ podobno wydobyto go z morza w skrzyni owiniętej łańcuchami. W czasie obchodów odświętnie ubrany tłum Luciani, czyli mieszkańców dzielnicy, maszerował spod zamku dell’Ovo na Piazza del Plebiscito. Pochód prowadził uliczny komik zwany pazzariello, a za nim szli para przebrana za króla i królową oraz mieszkańcy w strojach dworzan. Ponoć sam król Ferdynand I lubił wmieszać się w tłum i bawić się anonimowo. Nazwa Nzegna pochodzi z dialektu neapolitańskiego i oznacza „uczyć się” (w domyśle „uczyć się pływać”), co nawiązuje do rybaków i marynarzy wrzucanych na koniec uroczystości z łodzi wprost do morza, by uczcić wyłowienie obrazu Santa Maria della Catena.
Neapol uraczył nas tego wieczora nie tylko ucztą kulinarną z owoców morza, ale i tradycyjnymi piosenkami śpiewanymi nie tylko przez ulicznych grajków, ale i wszystkich gości restauracji w Borgo Marinari. Następnego poranka wynajęliśmy rozklekotaną taksówkę na postoju naprzeciwko historycznego hotelu Albergo Vesuvio, gdzie zatrzymywał się zawsze Luciano Pavarotti, aby dotrzeć na uliczkę Salvatore Tomassi, w neapolitańskiej dzielnicy Avvocata. Tam, w kościele San Giuseppe dei Vecchi e Immacolata di Lourdes, pochowany jest ojciec Dolindo. Z trudem wytłumaczyliśmy kierowcy, dokąd chcemy pojechać, ale i tak nie za bardzo wiedział, gdzie się skierować, bo o ojcu Dolindo nigdy nie słyszał. Odnalezienie kościoła wymagało zatem licznych konsultacji z innymi kierowcami taksówek spotykanych po drodze. Nagle nasz Fiat stanął jak wryty, a kierowca otworzył szeroko okno, wykrzykując głośno: „Buon giorno”. Jak się potem okazało, napotkał swoją szwagierkę, która mieszka w dzielnicy Avvocata. Mało tego, szwagierka właśnie szła otworzyć kościół San Giuseppe dei Vecchi e Immacolata di Lourdes, bo dzierżyła od niego klucze. Udaliśmy się więc tam wszyscy razem, a kościół został otwarty za pomocy pęku potężnych żelaznych kluczy przed czasem, jakby specjalnie dla nas. Nie od rzeczy będzie dodać, że czas na wizytę mieliśmy ograniczony, bo musieliśmy jeszcze tego ranka wypłynąć w dalszy rejs, aby zwolnić miejsce w marinie.
Sam kościół z zewnątrz niczym specjalnie się nie wyróżniał, jak to zwykle w Neapolu, wciśnięty pomiędzy sąsiednie budynki, tyle że pod jego portalem, ponad ogromnymi zielonymi drzwiami, znajdował się wielki portret księdza Dolindo. W jego prawej nawie widniał czarny marmurowy sarkofag ze złotym napisem Quando vieni alla mia tomba, tu bussa. Anche dalla tomba ti risponderò: confida in Dio (Kiedy przyjdziesz do mojego grobu, zapukaj, ja nawet zza grobu odpowiem ci: Ufaj Bogu). Oczywiście zrobiliśmy, jak polecił ojciec Dolindo, i zapukaliśmy w grobową płytę, polecając siebie i bliskich, a ja także swoich pacjentów jego opiece. Naszą uwagę zwrócił jeszcze drugi mały napis będący swego rodzaju samopodsumowaniem bardzo trudnego życia ojca Dolindo: „Zostawiłeś mnie okaleczonego w moim kapłaństwie i świętym Kościele Boga, zranionego przez ucisk. Nikt nigdy nie mógł mnie od ciebie oderwać… a moje kapłaństwo rozkwitło właśnie w strasznym upokorzeniu i jak bluszcz wyrastający z głównych korzeni przylgnęło do Twojego wiecznego kapłaństwa, Jezu”. Nad grobowcem wisi jeszcze mały obraz, namalowany przez jedną z duchowych córek ojca Dolindo według jego opisu i pod jego kierownictwem, przedstawiający twarz Jezusa z niebieskimi oczami. Z zakrystii kościoła roztaczał się wspaniały widok na leżące poniżej dzielnice miasta, krater Wezuwiusza i Zatokę Neapolitańską.
Udało nam się jeszcze zobaczyć dom przy via Salvator Rosa 58, w którym ojciec Dolindo spędził ostatnie lata swego życia i zmarł 19 listopada 1970 roku, oraz pobliski kościół Santa Teresa al Museo, gdzie dane mu było odprawić swoją pierwszą mszę po zniesieniu zakazu jej sprawowania przez papieża Piusa XI. Kościół jest niestety zniszczony i zamknięty, ale działa przy nim apostolat, który zajmuje się dorobkiem ojca Dolindo, i tam właśnie znajduje się oryginał modlitwy „Jezu, Ty się tym zajmij!”. Wracaliśmy stamtąd głęboko poruszeni i przeświadczeni, że to sam ojciec Dolindo patronował naszej wyprawie do Neapolu i zadbał o to, byśmy mogli go odwiedzić.
Tekst Piotra Czauderny ukazał się w miesięczniku Wszystko Co Najważniejsze. Poniżej obszerne fragmenty. Fot. z arch. webmastera.